czwartek, 31 maja 2012

Pożegnania

Jak żegnać się na zawsze jeśli On nie umiera?

Nawet jeśli umiera to tylko żegnam się na to życie... bo potem kto wie

A tu? nie umiera i żegna się... na zawsze

Nie potrafię się rozpłakać. Nadzieje więzną mi w gardle, choć przecież sama już jakoś tam od ponad miesiąca się żegnałam w pamiętniku. A teraz to już tak na serio. Rzeczy odesłane. Maile skasowane. Numer telefonu też...

zapada cisza martwa
most runął do rzeki?

staję się wspomnieniem
czuję jak porastam powolutku kurzem zapomnienia
gdzieś w czyjejś pamięci gasnę, blednę
przestaję być bytem, żywą kobietą
staję się myślą
westchnieniem

umieram?

Stoję wciąż oszołomiona nad pustką

środa, 30 maja 2012

Będę szedł, będę biegł, nie poddam się

Z kazania: jesteśmy powołani byśmy szli i owoc przynosili. Byśmy SZLI, nie stali. Pełzali, dreptali krok po kroku, nie ważne jak, szli.

Słowa te stają się moim mottem i siłą na każdy dzień. Od tygodnia? dwóch? zmagam się ze strachem, paniką, lękiem... ostatnie dni to już nawet lęk przed lękiem, panika z powodu paniki, strach przed depresją, że koło się zamknie, historia zatoczy okrąg... znów wizyta u psychiatry? znów bioxetyna? zwolnienie na miesiąc z roboty? a potem co? znów wrócę i znów zafunduję sobie kropla do kropli, kroczek za kroczkiem kolejną sytuację, w której cały ciężar świata czuję na moich ramionach bo nie potrafię stawiać na czas granic, wyrażać siebie, bronić siebie... tylko jak już pierdyknie... to wtedy się żaróweczka zapala czerwona?

Nie no, ile czasu to potrwa zanim zauważę, że mam wiele oblicz, wiele cech, że miewam jakieś zalety, że mogę się pomylić, że mogę się rozżalić i nie mieć siły tak po prostu raz na jakiś czas bez większego aj waj, żę coś umiem a czegoś innego zupełnie nie... kiedy nauczę się siebie szanować? odpoczywać? kiedy przyjmę ciepłe słowa i nie dobiją się od szybki?

hmmm gdzie były korbki od tych szybek? gdzieś  powinny być...

Mam tu gdzieś swój mały kąt na tym świecie, nie muszę się rozpychać łokciami i nic nikomu udowadniać... wraz ze mną na świecie pojawił się mój kąt. I do jasnej cholery jestem Osobą, OSOBĄ a nie meblem, sprzętem do przestawiania, podziwiania, wyrzucania..

Teraz się położę. Żeby zasnąć trzeba będzie pewnie z kilka dziesiątek różańca... a może mantra jakaś... ostatnio powtarzałam "Duchu św przyjdź" aż zasnęłam... ciekawe czy mnie usłyszał? a jutro, jutro odprowadzę dzieci, pojadę na jedno spotkanie, potem na drugie i potem do szkoły patrzeć jak moja córa pierwszy raz tańczy na scenie dla mnie, dla mnie :) dla Mamy swojej. I pal sześć czy jestem cudowną matką czy kiepską. Ona dla mnie zatańczy :) a ja pewnie będę płakać...
to będzie zwykły niezwykły dzień
Amen

czwartek, 24 maja 2012

Strach

Boję się.

Słyszę rano budzik, albo nawet przed nim zaczynam się budzić i pierwszą rzeczą jaką stwierdzam to nieznośny ból skurczonego żołądka. Do tego drętwiejące wilgotne ręce. I skupienie wszystkich sił na tym by dobrze znana machina nie odpaliła... bo wtedy to już tylko panika

Jakoś powoli się zbieram skupiając całą uwagę na tym, by nie myśleć o przyszłości. Przyszłość zadba o siebie. Ja jestem teraz. Zrobić dziecku śniadanie. Obudzić dziecko. Zrobić sobie słodkiej herbatki na miły początek dnia. Powoli, z rozwagą, w końcu świat nie zając i życie też nie zając... i w ogóle po co się spieszyć skoro tak tego nienawidzę?

Potem wielokroć w ciągu dnia gdy chwila ciszy, gdy drobne niepowodzenie, gdy coś trudniejszego, niemiłego ten znajomy lęk powraca, obłapuje swymi oślizłymi łapskami całą mnie, znów skurczony żołądek i znów mozolne starania by maszynę zatrzymać, nie iść za tym co kojarzy się z tym właśnie skurczem, bólem...

Dziś zdarzyło mi się nieporozumienie w pracy, trudna rozmowa z klientem. Niby ktoś obcy, w ogóle mi na nim nie powinno zależeć, a jednak... boli... nie umiem żyć z nieporozumieniami... nie umiem się odciąć... wziąć głęboki oddech i robić swoje... miałam poukładać rzeczy swoje i ta jedna rozmowa odebrała mi wszystkie siły.

maile dwa napisałam w odpowiedzi na trudne, acz zwyczajne sytuacje i znów ten skurcz. Odrzucą. Zostawią. Wyśmieją. Popukają się w czoło. Moja nadwrażliwość na bodźce, na ludzkie gesty, moje czytanie między linijkami...

Boję się. Boję. Panikuję. Lękam się.

Żyje w nieustającym strachu, poczuciu zagrożenia, nieadekwatności mojej, braku miejsca dla mnie takiej. Miesza mi się co w głowie mojej a co w rzeczywistości. Co mnie tak przestrasza? Czy to już tylko włączają się powstałe lata temu mechanizmy i one od skurczu, przywołują myśli a myśli ożywiają uczucia i się spirala nakręca?

Jakże wielkiego wysiłku wymaga ode mnie zatrzymywanie machiny. Czy to syzyfowa praca?

Czy jest nadzieja? Na co? że minie? że kiedyś będzie lżej? że obudzę się bez skurczu?

niedziela, 13 maja 2012

Uzależniona

Moje intuicje, przebłyski z ostatnich lat, które się delikatnie pojawiały i odchodziły zaczynają nabierać siły, kolorytu, wagi...
Kilka lat temu określiłam siebie mianem "kobiety, która zachowuje się jak żona alkoholika"
Nie tak dawno temu miałam poczucie, że jestem uzależniona, od Niego
że uciekam w myślenie o Nim przed sobą.

A dziś?
Dziś trafiam na taki opis:
"Na określenie niezdrowych, dysfunkcyjnych relacji między partnerami w związkach używa się niekiedy słowa „toksyczne”. Toksyny, które wytwarza ten związek, powodują, że kobieta traci poczucie swojej wartości. Czuje się zraniona i upokorzona działaniami mężczyzny, ale jednocześnie nie ma siły, by go opuścić. Żyje w wiecznym stresie, często wpada w depresję. Niekiedy, próbując zagłuszyć swój ból, „leczy się” alkoholem, burzliwymi romansami, pracoholizmem. Jest sfrustrowana i swoją złość wyładowuje na innych. Nie jest zdolna do racjonalnej oceny życia, które prowadzi, a wszystkie jej działania są reakcją na zachowanie partnera. Za swoje nieudane życie obciąża jego. Wkłada wiele wysiłku, by go zmienić, bo wydaje się jej, że gdy tego dokona, wreszcie będzie szczęśliwa. Czasem to partner ją opuszcza – cierpi wtedy podwójnie i ma poczucie olbrzymiej niesprawiedliwości, bo przecież ona tak się dla niego poświęcała. "

Znaczy się odwyk mi jest potrzebny. Po prostu odwyk
I jakże nagle zrozumiałe staje się to, że właśnie w momentach kiedy jestem sama, to najbardziej się rozwijam, zyskuję pokój, szacunek do siebie,  a wchodzenie w związek nieuchronnie prowadzi do momentu, w którym staję się ofiarą i staram się coraz bardziej, coraz bardziej tracąc siebie i coraz mniej akcpetując partnera i coraz mniej widząc Go prawdziwym.

i jeszcze:
"Powodem, dla którego „kochająca za bardzo” kobieta tworzy związek z mężczyzną, jest pozbycie się jej paraliżującego lęku przed samotnością. W dzieciństwie nie czuła się wystarczająco kochana, a zabiegając o miłość rodziców przyjmowała na siebie obowiązki nieadekwatne do jej wieku.  Jej rodzice nie byli szczęśliwi i przenieśli na nią swój egzystencjonalny ból. Czasem jej trauma z dzieciństwa jest bardzo poważna - jako dziewczynka była bita, molestowana seksualnie, doświadczała upokorzeń, bądź też była całkowicie opuszczona przez rodziców. W swoim dorosłym życiu taka kobieta odczuwa olbrzymi głód miłości. Wydaje jej się, że zaspokoić go może jedynie związek z mężczyzną. Ale tylko taki, w którym czuje się bezpieczna, w którym odczuwa całkowite zespolenie z partnerem, a więzi między nimi są niezwykle silne. Wydaje jej się, że tylko wtedy ma pewność, że nie zostanie opuszczona."

Czas zacząć leczyć się z nałogu

piątek, 11 maja 2012

Małżeństwo


Moje dzieci postanowiły dziś… wydać mnie za mąż
Zaczęło się od tematów wokół ciążowych.
W: Mamusiu, masz taki okrągły brzuszek. Będziesz mieć dzidziusia?
Ja: dzidziusia? Skąd Ci to przyszło do głowy?
A: urodź nam syneczka!
Ja: niby jak?
A: no wsadzimy Ci nasionko do pupy…
Ja: jak to Wy wsadzicie?
W: nie, nie, Mama musi sobie znaleźć męża!
Ja: a jak to się robi?
A: no wychodzi się na miasto i znajduje
Ja: no jakoś chodzę co dzień po mieście i nie znalazłam
A: no idziesz ulicą, patrzysz, ktoś Ci się podoba, podchodzisz i proponujesz mu randkę…

Eh! Życie wg dzieci jest tak cudownie proste.

sobota, 5 maja 2012

Wolność

Jechałam dziś z dziećmi do domu naszego z działki Rodziców. Spędziliśmy tam cały dzień prawie. Dookoła wiosna, dzieci umorusane, brzuchy pełne i przez chwilę miałam takie niesamowite przeczucie/poczucie? wolności.

Uwielbiam prowadzić samochód. Odkąd pamiętam o tym marzyłam. W koszmarach, gdy coś/ktoś mnie goniło, chciało zabić, zniszczyć zawsze ratowało mnie dosiadanie jakiegoś pojazdu mechanicznego mimo pełnej świadomości braku prawa jazdy. Po latach doszłam do tego, że prowadzenie samochodu kojarzy mi się z niezależnością i panowaniem nad sytuacją: to ja decyduję dokąd, którędy, kiedy i jak szybko dojadę...

A w moim rzeczywistym życiu raczej zawsze mi towarzyszyło poczucie braku sprawczości, braku decyzyjności i zupełnego braku kontroli nad sytuacją i tym, co będzie ze mną. Rodzice decydowali.

W tej jednej sekundzie w samochodzie dzisiaj poczułam wolność a z tym poczuciem ogrom pewności siebie, spokoju...

Może to dziś był taki mój tryumf cichy nad Rodzicami, których od dawna nie odwiedzałam? Przyjechałam o której ja wybrałam. Spóźniłam się z resztą, bo w międzyczasie postanowiłam załatwić jeszcze jedną rzecz, na której mi zależało. Kupiłam kiełbaski i zarządziłam po przyjeździe ognisko. Potem mogłam zdecydować, że teraz już się zbieramy i odjeżdżamy, bo mam samochód (w kontraście do mojego brata, który był zależny od podwózki przez Tatę). A do tego Tata powtórzył mi jeszcze kilka razy w ciągu dnia, że mogę przyjeżdżać kiedy chcę, przytulił nawet... z Mamą jakoś na dystans. To jasno wynika z terapii, gdzie niefajne rzeczy odkrywam w mojej z Nią relacji. Nie wiem czy to te wszystkie drobnostki, czy jeszcze coś (modły do św Judy i Rity? ;) ), ale poczucie wolności było piękne. Aż za nim tęsknię. Szkoda, że trwało tak krótko, a z drugiej strony jest taką małą iskierką nadziei, że potrafię poczuć szczęście nawet jak jestem sama (bez Niego).

Choć idzie oczywiście za tym takie małe ukłucie w sercu - wielkie pragnienie dzielenia się szczęściem z kimś u boku, kto trzyma za rękę (eh, ten mój niepoprawny idealizm).

piątek, 4 maja 2012

Życie, życie...

Kolejny czas przewartościowania życia. Znów pokornieje. Brak pomysłów na to, jakby miało być dobrze. Sama już nie wiem co jest dla mnie dobre a co nie, co dobre dla dzieci, dla exa, dla Niego...

Coraz mniej słów.

Dziś śnił mi się Jurek. prowadził grupę na temat zdrady małżeńskiej... Był radosny, a inni tacy w Niego zapatrzeni... a ja odstawałam, bałam się tego uśmiechu Jurka i zachwytu grupy... nie widziałam za bardzo dla siebie rozwiązań, szans, wyjścia... strach i samotność. Jakoś tak standardowo, w pakiecie

Coraz bardziej dotkliwie doświadczam tego, że żyję w mojej głowie, a nie w rzeczywistym świecie. Ból jest w mojej głowie, obawy, osamotnienie, strach... w mojej głowie ludzie mają swoje role i żyją tak, jak pragnę, robią to, czego potrzebuję... w mojej głowie ja umiem siebie bronić, umiem mówić czego chcę... w mojej głowie bardzo wiele widzę  rozumiem, ale nijak niestety nie przekłada się to na realny świat

Znalazłam pamiętnik z 2002 roku. Opisuję tam stany jakie mam teraz. Historia się powtarza. Przeraża mnie to, bo nie widzę zupełnie, żebym się czegokolwiek nauczyła. Przeraża mnie, że podjęłam decyzje jakie podjęłam przy stanach jakie tam opisuję. Jakoś widzę, że mam bardzo ograniczony wpływ na moje życie

Albo to orka jednak jest taka, jak od września, że wstaję rano i patrze na 5-10 min wprzód, byle nie dalej. Tylko trudno mi wtedy dbać o jakikolwiek sens, wyznaczyć sobie jakikolwiek kierunek, tor... wartości, cel, strategię...

Jeśli poddałam w tej w chwili w wątpliwość w zasadzie wszystko w co chciałam wierzyć, to w co wierzyć? Komu wierzyć?

Chciałam moje życie innym. Mam jakie mam. Doceniam, jak nie smęcę, że być może dzięki temu jakie było jestem jaka jestem. Tyle, że dalej czuję teraz pustkę. Co z tym?
i w sumie co mi po tym, że taka jestem
kiedy sama siebie tak bardzo nie lubię i złoszczę