czwartek, 31 stycznia 2013

Ostatnie spotkanie?

Jakże to żegnać kogoś bez pożegnania?

Żegnać gdy On nie wie, że Go żegnam...

a jednak nie da się inaczej
brak słów
brak sił
brak miejsca
brak czasu

to takie niestosowne
bo zbyt bliskie

On ucieka, a we mnie nie ma miejsca na uciekanie
na gonienie nie ma miejsca
na czekanie nie ma miejsca
na nic nierobienie nie ma miejsca

Świadomość własnych potrzeb mnie zaskoczyła i ... zdradziła
bo gdyby nie ona, to może nie byłoby tego pożegnania

Smutno znów. Nie umiem się żegnać i nie lubię się żegnać
cóż, gdy przychodzi pora żegnania?


środa, 23 stycznia 2013

Szkoła... życia?

Dziś bal przebierańcow u dziewczyn w szkole. Szykowałyśmy się od tygodnia. Stroje wyszły piękne. Dziewczyny wstały rano bez marudzenia. Czesanie... malowanie... przebieranie... radość

Radość dopóki nie dotrłyśmy do szkoły i nie okazało się, że W. miała przynieść strój w torbie i przebierać się z dziećmi o 10. Nie byłam na zebraniu rodziców a ex potraktował informację jako naturalną i mi nie przekazał. Żadne dziecko sie nie przebrało tylko ona. Stresss. Łzy w oczach i rozdygotana broda.
We mnie też wszystko płacze. Tak strasznie mi głupio, że to miało być dla Niej radością przerodziło się w coś zupełnie odwrotnego, że to, że wyglądała ślicznie i od wielu to usłyszała na korytarzu przestało tak szybko być źródłem przyjemności, bo Ona czuła się bardzo źle. Skurczyła się w oczach.

Dzielnie to poniosła. Ciekawe jak skończy się Jej ten dzień.

Ja siedzę i płaczę i nie rozumiem siebie dlaczego tak bardzo mocno mnie to dotyka i boli

Przykro mi, że to ja ją w to wpakowałam

niedziela, 20 stycznia 2013

Na bezrobociu

Życie bezrobotnego jest pełen obowiązków. Po zeszłotygodniowej wizycie, którem celem było zaistnienie w rejestrach urzędu, jutro kolejna, której cel nie jest dokładnie zdefiniowany...

Niby życie bezrobotnego powinno być pozbawione trosk, a ja nadal borykam się z gulą w żołądku, która jakoś magicznie rośnie w niedzielę popołudniu by wieczorem ściskać już za gardło... właśnie sobie uświadamiam, że szczęka mnie boli od zaciskania zebów...

zupełnie tego nie pojmuję

czyżby odzywał się we mnie pies pawłowa?


sobota, 19 stycznia 2013

Lęk

Odkrycie, że wlasny umysł mnie niszczy jest dość przerażające, a może zwyczajnie smutne.

Wyszlam na spacer. Zima. śnieg skrzy się w świetle latarni. Cisza.
Dotąd taki obraz napełniał mnie uniesieniem. Szłam a serce we mnie rosło.

Wyszłam na spacer po całym dniu zmagania się ze sobą sądząc, że udzieli mi się magia, odżyje dzieciak, który buzię rozdziawia i czuje przyjemne łaskotanie w okolicy serca bo świat się mieni jak zaczarowany, jak z baśni.

Tymczasem dziś bliżej mi do Kaja z odłamkiem lustra w oku.
Im dalej szłam, tym mniej widziałam. Pustka.

W końcu coraz bardziej narastał niepokój, bliżej nieokreślony lęk leżący kamieniem coraz cięższym na piersi. Zeszłam na łąki. Bajkowo. A mi braknie tchu. Muszę się zatrzymywać by się nie udusić. Wokół pokój, świat śpi sobie pod białą kołderką, niebo trochę szare, trochę żółto złociste od świateł miasta. We mnie wojna. Pulsująca skroń, rozbiegany wokół wzrok, odwracam się co chwile by upewnić się, że nikt za mną nie stoi. Mój własny cień mnie prześladuje. Moje czarne myśli.

Wzięłam śnieg w dłonie. Ból je przeszył, ale duszy jakby nieco lżej.

Odcisnęłam ślady dłoni na białej ziemi. Napawam się przeszywającym kości zimnem.

Klęknęłam. Klęcząc brnę w zaspę. Padam na brzuch, czołgam się a potem klęcząc zagarniam ramionami śnieg i wyrzucam w góre by spadał na twarz przywracając mnie rzeczywistości. Znów się czołgam. Byle dalej, byle do przodu... to alegoria mojego życia, ostatnich dni, tygodni, miesięcy... nie idę...

Kiedyś z dumnie podniesioną głową, potem przygarbiona ze wzrokiem w ziemi coraz bliżej niej i bliżej... szoruję brzuchem po śniegu.

W końcu wstałam. Lęk jakby nieco osłabł, wrócił do właściwych rozmiarów. Wracam do domu. Za chwilę jednak znów dławi. Jest i nie pozwala czuć nic innego. Szczęście, że coraz bardziej doskwiera mi chłód. Przyspieszam.

Dom. Ciepła herbata. Choinka kolorowa i szpoka u jej stóp.

Tęsknię za dziecięcym zachwytem moim, za nadzieją, za wiarą, która widzi sens a nie go odbiera.

Powrót?

Znów mi źle bardziej niż przeciętnie na co dzień. Nie wiem z kim i jak o tym rozmawiać. Chciałabym. Bardzo. Jednocześnie stawiam przeszkody zanim jeszcze dobrze sformułuję czego bym potrzebowała od tej osoby. Jedni mają swoje rodziny, inni swoje problemy, choroby, lęki, prace...

i tak buduję w sobie przekonanie, że nie ma czasu ani miejsca na mój ból, wątpliwości, strach

bo przecież może tylko tak histeryzuję, wystarczy poczekać chwilkę, aż mi przejdzie?

jak się ulewa to płacz albo bezsenna noc
jak starcza sił to twórczość, sprzątanie, pranie, zmywanie...

Tylko coraz bardziej dopada myśl, że jestem patologicznym członkiem spoleczeństwa, który nie zarabia na własne utrzymanie i nie ma po temu sił ani pomysłów

a gdyby tak zamiast tego żywy człowiek, który siedzi obok, trzyma za rękę i po niej gładzi, głaszcze po włosach, patrzy w oczy... włóczy się w tym śniegu gdzieś tam ze mną... albo gdzieś wyciąga, przychodzi, nie daję się spławić żadnym moim głupim tekstem tylko po prostu JEST

a po policzkach płyną sobie łzy, aż w końcu jeziorko wyschnie...

Jak to się mówi i pokazuje innym, że tego naprawdę potrzebuję?